wtorek, 14 października 2014

17. Nothing is what it seems

*Laura*

Byłam cała rozdygotana. Ręce mi się trzęsły, broda drżała, a słone łzy leciały po policzkach. Co tu się w ogóle porobiło? Bałagan - to jedno trafnie opisujące słowo to, co się akurat działo.
Mogłam dziękować Bogu, że mam taką kochaną siostrę. Spakowała do torby ubrania na zmianę dla mnie i wsiadła do samochodu, łamiąc prawo, aby jak najszybciej znaleźć się przy mnie. Przytulałam ją z całej siły, cały czas kurczowo trzymając się jej szyi i nie chciałam jej puścić. Kiedy w końcu udało jej się odczepić moje ręce od jej ciała, wepchnęła mnie na tylne siedzenie i kazała się przebrać. Wzięła też trochę wody i waciki. Kochana!
Nie było mi wygodnie, kiedy przebierałam się w samochodzie w drodze na komisariat. Koniecznie musiałam porozmawiać z nimi o tym wszystkim.
Zaklęłam pod nosem, kiedy auto wjechało na jakieś uniesienie, a ja uderzyłam się głową w szybę. Vanessa patrzyła wciąż na moje poczynania w lusterku.
Miałam na sobie czarne leginsy, fioletową bluzkę i szary sweterek, kiedy wbiegałam do budynku policji. Miałam gdzieś, jak się ludzie na mnie patrzą. Biegałam po korytarzach w poszukiwaniu tego odpowiedniego przejścia, aby stanąć oko w oko z Lynch'ami.
- Ross! - krzyknęłam i podbiegłam do krat oddzielających mnie od blondyna - cholera, Ross! Proszę mnie do niego wpuścić! Ross!
- Niech się pani...
- Niech sam się pan uspokoi - przerwałam policjantowi - proszę mnie do niego wpuścić!
Kiedy mężczyzna złapał mnie za talię próbując odciągnąć od krat, zaczęłam się z nim szarpać.
- Laura, proszę, uspokój się - usłyszałam niespokojny głos Ellingtona - proszę, jeszcze Rydel nam zemdlała, nie chcemy mieć dodatkowych problemów.
Spojrzałam na prawą stronę i dopiero teraz zauważyłam bladą, nieprzytomną przyjaciółkę. Podbiegłam do niej i złapałam mocno za siną, zimną dłoń. Gdyby nie było widać, jak głęboko oddycha można byłoby pomyśleć, że nie żyje.
Podniosłam się z kolan i pocałowałam jej policzek. A potem stanęłam na równe nogi, odetchnęłam głęboko, poprawiłam niesforne włosy i odwróciłam się do obecnych w pomieszczeniu osób. Zacisnęłam mocno zęby.
- Proszę mnie do niego wpuścić - powiedziałam chłodno.
- On może być niebezpieczny - umundurowany mężczyzna starał się brzmieć twardo, ale już sam nie wiedział, co ma zrobić.
- Nic mi nie zrobi. Proszę.
Był młody i podatny na kobiece wdzięki. Oczarowałam go nawet nie mając tych wdzięków, ha! Westchnął cicho i otworzył mi kraty, a potem zatrzasnął je za mną.
- Ross! - rzuciłam mu się na szyję, a moim ciałem zaczęły poruszać fale płaczu - co ty zrobiłeś?
- Laura - wyszeptał spokojnie i głaskał mnie delikatnie po plecach - wszystko będzie dobrze.
- Nie, nieprawda. Proszę cię, przestań już to mówić, bo oszaleję - do pomieszczenia wparowała zaniepokojona Vanessa - nic nigdy nie jest dobrze, zrozum to! Myślisz, że ja zawsze byłam taka święta? Daj spokój, mam swoje za uszami.
- Tak? Naprawdę?
- Tak! Naprawdę! - byłam strasznie podenerwowana - ćpałam, piłam, paliłam, kradłam! Stałam się prawie prostytutką! Byłam w poprawczaku! Więc przestań mi wiecznie wmawiać nieprawdę!
Po moich policzkach płynęło co raz więcej łez.
- Dziewictwo straciłam w wieku piętnastu lat z chłopakiem, który potem od razu mnie zostawił. Moja mama dwa lata wcześniej  z powodu poronienia powiesiła się w psychiatryku. Ojciec odszedł od nas, jak miałam pięć lat. Gdyby nie miłość Vanessy nie wiem, gdzie bym aktualnie była!
Moją głowę zapełniły wszystkie złe, ponure wspomnienia. Ćpanie i alkohol dawały mi ulgę. Nie myślałam wtedy o złej sytuacji w domu, bo po śmierci mamy wychowywała nas surowa ciotka bez jakichkolwiek uczuć. Paliłam, aby się przyporządkować innym. Z resztą, skoro i brałam narkotyki, i byłam uzależniona od napoi alkoholowych, co mi to szkodziło?
Byłam zauroczona takim jednym, bodajże Kendrickiem. To był jego pseudonim, chyba nikt nie wiedział jak ma naprawdę na imię. Był trzy lata starszy ode mnie. Bawił się mną, kiedy zgodziłam się z nim przespać, po wszystkim zostawił mnie.  Potem wysłał mnie do jakiś koleżków, chcąc ze mnie zrobić prostytutkę. A miałam dopiero piętnaście lat!
Vanessa wiedziała, że coś jest nie tak. Znalazła mnie kiedyś, jak szarpali mną i chcieli gdzieś zaciągnąć. Przytuliła mnie, a ja nie chciałam przestać płakać. Od tamtej pory chodziłam na zajęcia psychologiczne. Aby moja psychika wróciła do normalności musiałam przesiedzieć tam dwa lata, chodziłam tam codziennie. W końcu wszystko wracało do normy. Razem z siostrą wyprowadziłyśmy się z Nowego Jorku, od ciotki i zamieszkałyśmy same. Zapomniałam o swojej przyszłości, nie chciałam do niej wracać. Była zła, toksyczna.
- Nie chciałam więcej o tym rozmawiać, dlatego nic nie wiedzieliście - usiadłam na ławce, koło przyjaciela i objęłam go lekko - nie chciałam znowu tam wracać. To były najgorsze lata w moim życiu. Dlatego, panie Lynch, Ross nic strasznego nie zrobił. Oczywiście, nie było to dobre, ale Luke go podpuścił. Chodziło tylko i wyłącznie o mnie. To wszystko moja wina.
Atmosfera stała się gęsta i napięta. Miałam ochotę teraz rozpłynąć się w powietrzu. Nie chciałam, aby się o tym dowiedzieli, to miała być tylko moja mroczna przeszłość. Nie chciałam stanąć przed nimi w złym świetle, nie przeżyłabym, gdyby teraz odcięli się wszyscy ode mnie.
Ross przytulił mnie mocno do siebie. Czułam jego charakterystyczny zapach. Kochałam to w nim, że wiedział prawie zawsze, co ma zrobić w danej sytuacji.
- Przecież to tylko przeszłość. Teraźniejszość jest najważniejsza. Nie tak nam mówiłaś? - usłyszałam jego stłumiony głos, był bardzo cichy.
Cisza panowała w całym pokoju. Rydel odzyskała przytomność, a teraz patrzyła na mnie tak, jakbym była jakimś odludkiem. Chłopcy nie wiedzieli co powiedzieć, Riker miał cały czas wbity wzrok w podłogę, pan Mark cały czas kręcił się po pomieszczeniu, a po policzkach pani Stormie popłynęły łzy. Nie musiała nic mówić. Młody mężczyzna jeszcze raz otworzył kraty, aby mogła wbiec i mnie przytulić. Chociaż ona jedna mnie akceptuje.

~*~

Nakryta po nos kocem, z gorącą herbatą w ręku oglądałam cicho telewizor dostępny w pokoju Ross'a. Leciał stary, jeszcze czarno-biały film z Aubrey Hepburn w roli głównej. Uwielbiałam tą aktorkę, była przewspaniała, a jej filmy oglądałam z ogromną przyjemnością, jednak nie dziś. Nie mogłam się na niczym skupić, cały czas wszystko mnie rozpraszało. Słyszałam kłótnię w salonie, ale nie miałam odwagi tam zejść albo ich podsłuchać. Docierały do mnie fragmenty ich 'rozmowy'. Nie chciałam, żeby przez moje kłopoty byli skłóceni, są wspaniałą rodziną i nie mogą tego zaprzepaścić.
- Tato, daj spokój! - usłyszałam Rikera - każdy popełnia błędy! Kiedy w końcu nauczysz się, że ludzie je popełniają? Nawet ty!
- Ona nie zrobiła nic złego, to było kiedyś! - kolejny fragment wykrzyczany przez panią Stormie - miała kłopoty! Zobacz, ona praktycznie była sierotą! Miała tylko siostrę!
Po moich policzkach poleciały łzy. Oni nie mogą się przeze mnie kłócić, to niedobre. Położyłam się i zakryłam uszy poduszką, cały czas bezdźwięcznie wylewając łzy. Czasami wyrywał się ode mnie jakiś szloch lub pociągnięcie nosem, co zakłócało ciszę, która nagle nastała.
Rodzice Ross'a wpłacili kaucję i chłopak mógł wyjść. Od razu dostał ochrzan od ojca, ma szlaban, nie może nigdzie wychodzić poza szkołą, gdzie do drzwi będzie prowadzony przez kogoś z rodziny. Vanessa wciąż tuliła do siebie Rydel, chciała ją jakoś uspokoić. Wciąż mam okropne wrażenie, że tylko tu zawadzam. Te wrażenie było takie prawdziwe, takie szczere. Oni teraz znają prawdziwą mnie i boję się, że będę musiała ich zostawić, zabroni im się ze mną spotykać. To oni, oprócz Stephanie i Caluma są moimi prawdziwymi przyjaciółmi. Mam prawdziwy dar do psucia wszystkiego, co niedawno się ułożyło. Przez mój egoizm zaniedbałam i przyjaciółkę, i rudzielca, ale kogo to obchodzi? Tylko mnie. Niedługo wszystkich skłócę przeciw sobie.
Odstawiłam parzący mnie w palce kubek na szafkę i wyłączyłam telewizor leżącym koło mnie pilotem. Odkryłam się, ubrałam swoje buty i zeszłam na dół. Zastałam tam płaczącą mamę Lynchów zbierającą szkło z podłogi. Obok niej stali wszyscy jej synowie i jedyna córka oraz przyszły zięć i moja siostra. Wszyscy oprócz rodzicielki spojrzeli na mnie. I znowu miałam wrażenie, że tu nie pasuję, że lepiej byłoby, gdybym stąd zniknęła.
- Tak bardzo was przepraszam - wyszlochałam i podeszłam do najstarszej blondynki i uklęknęłam obok niej, pomagając zbierać szkło - nie powinno mnie tu być. Nie pasuję tu.
Wrzuciłam kilka odłamków do torby, a potem wytarłam oczy rękawem. Nie miałam pojęcia nawet, jak fatalnie teraz wyglądam. Wszystko zniszczyłam.
- Nie gadaj głupot, kochanie - odpowiedziała mi kobieta, a na jej twarzy błąkał się promień uśmiechu - to nie twoja wina. Mój mąż jest po prostu strasznie problematyczny. Wyjaśnimy sobie wszystko i będzie dobrze.
Pokręciłam przecząco głową i zacisnęłam mocno powieki. Ścisnęłam też dłoń, w której miałam odłamki szkła, a potem poczułam, jak po moich dłoniach cieknie ciepła ciecz. Krew.
Nigdy jej nienawidziłam. Czułam jej metaliczny zapach, przez jej widok robiło mi się słabo. I tym razem nie było inaczej. Zaczęłam tracić kontakt z otoczeniem. Niewidomymi oczami spojrzałam w miejsce, gdzie powinna być moja ręka, ale nic nie widziałam. Otaczała mnie nieprzenikniona ciemność. Słyszałam krzyki, harmider, stłumione hałasy. Potem ból w mojej czaszce i straciłam przytomność.

~*~

I znowu to samo. I w kółko, w kółko, w kółko.
Słyszałam koło mnie rozmowę, ale nie potrafiłam rozróżnić poszczególnych słów. Może trafiłam w miejsce, gdzie mówią po obcemu? Po arabsku? Chińsku? Francusku? Nie wiem, nigdy nie uczyłam się tych języków.
Czułam czyjś dotyk na mojej skórze, ale nie potrafiłam oddać gestu. Nie czułam swojego ciała. Mam jeszcze w ogóle ręce albo nogi? A może jakąś transplantację mi zrobili?
Wiedziałam, że ktoś na mnie patrzy. Czułam to. Czułam, ale nie potrafiłam podnieść powiek, było to naprawdę trudne, a ja nie miałam takich ambicji i samozaparcia, aby z tym walczyć. Z resztą, chociaż nie czułam bólu, a wracając do świata żywych znowu musiałabym go czuć.
A może umarłam? Może jakiś biały anioł trzyma mi za rękę, śpiewa kołysankę i nie wie, co ma robić? Co zrobić z zagubioną owieczką?
Nie chciałam znowu widzieć tego, ile zawodu wszystkim sprawiłam.
Nie chciałam znowu widzieć tego, ile krzywd im wyrządziłam.
Czy moje życie w ogóle ma sens?
Jednak do nich wracałam. Zaczęło mi wracać czucie, w miejscu, gdzie powinny być moje kończyny czułam lekkie mrowienie. Mogłam się poruszyć, otworzenie oczu nie robiło już mi takiego problemu, ale przez oślepiające światło znowu je zamknęłam. Nie dałam rady nic mówić, miałam całe zaschnięte gardło, bolało mnie ono jak diabli. Co oni mi, do cholery, zrobili?!
- Budzi się - usłyszałam cichy szept.
Zamrugałam kilkakrotnie oczami, światło było naprawdę jaskrawe, ręką próbowałam je zasłonić, ale cały czas mi to nie wychodziło. Wzięłam kilka głębokich wdechów i ponowiłam swoje czynności. Boże, co się stało?
Odzyskiwałam siły. Momentalnie do mnie wracały i motywowały do dalszego wysiłku. Usiadłam i oparłam się o coś twardego, ale jednocześnie wygodnego. W mojej dłoni znalazła się szklanka z zimną wodą, musiałam się napić. Oczy miałam szeroko otwarte, jakbym była po zażyciu narkotyków. Wciąż piłam, obserwując wszystko dookoła. Cała rodzina Lynchów, Ellington i Vanessa siedzieli dookoła mnie. Byłam jakimś obiektem kultu czy co?
Wypiłam orzeźwiający napój do końca i odstawiłam szklankę obok. Byliśmy nadal w domu, teraz w pokoju Ross'a. Wszystko było na swoim miejscu, jak kilkanaście... jak jakiś czas temu. Bolącą rękę miałam zabandażowaną, przez cienki materiał przebijał się ślad krwi.
- Co się stało?
- Masz bardzo słabą głowę - Van uśmiechnęła się delikatnie i podeszła do mnie, obejmując mnie lekko ramieniem - wiem, że nienawidzisz krwi, ale żeby od razu mdleć?
Nie podzielałam jej dobrego humoru. Wszystko mnie bolało, wszystkie mięśnie były napięte, a ja nie mogłam pozbierać myśli.
- Ile leżałam?
- Niedługo - odparła Rydel, a w jej głosie usłyszałam jakieś uczucia, oprócz tej obojętności, którą wcześniej wszystkich częstowała do rozpuku - jakieś dziesięć minut, na pewno nie więcej. Mama zabandażowała ci rękę, powinno być już dobrze.
Oblizałam szybko swoje wargi i potarłam skronie. To wszystko nie mieściło mi się w głowie. Tak dużo na raz się zdarzyło. Pocałunek, pobicie, komisariat, wyznanie prawdy, kłótnia, zemdlenie. A to wszystko w ciągu kilku godzin.
- Ona musi odpocząć - zaczął pan Mark, ale jego żona mu przerwała.
- Najpierw musimy sobie omówić kilka spraw - mrugnęła do mnie i posłała lekki półuśmiech - Laura, czemu teraz sądzisz, że powinnaś zniknąć?
- Ja? Zniknąć?
Wszystko było zamazane.
- To wynikało z twojego toku myślenia - teraz głos zabrał Rocky, w miarę poważnie, oczywiście jak na Rocky'ego, naszego śmieszka - czemu tak uważasz?
- No bo... o Jezu - schowałam twarz w dłonie - jestem taka okropna.
- To nieprawda - i Rydel dała znowu znak o swojej obecności - ludzie, to naprawdę straszna przeszłość, ale to wszystko to nie twoja wina.
- A kogo? - spytałam ostro i przegryzłam dolną wargę - ja byłam taka słaba, to ja wplątałam się w to cholerne towarzystwo, to ja zniszczyłam sobie lata młodości i zdrowy organizm. Wszystko ja.
- Byłaś załamana. To normalne, strata rodziców jest czymś wielkim.
- Matki - poprawiłam ją - ojca straciłam już dawno. Nawet nie chcę nazywać go ojcem.
- Posłuchaj mnie - głos zabrał ojciec Lynchów - to, że wzięłaś wszystko na siebie jest oznaką dojrzałości, ale nie możesz wszystkiego brać na siebie. Więc przestań się czuć nieswojo, wszystko w porządku.
Łatwo mu mówić.
- Dobrze, dziękuję - westchnęłam - każdy ma swój punkt widzenia, ale dziękuję. Nie będę brała wszystkiego na siebie.
Wszyscy odetchnęli z ulgą, bez wyjątku.
A potem popadłam w wir uścisków.
Ross był na samym końcu. Spojrzałam na niego rozbawiona i zatonęłam w jego ramionach, jak w jego oczach i jego... pocałunkach. Och, głupia ironio losu. Ile jeszcze razy mam się do ciebie zwracać?

*****************************************

Hmm... szczerze? Nie wiem, co tu mogę napisać. Rozdział jest tak samo ponury jak mój nastrój, więc to moja wina, ale co tam.
Ocena rozdziału należy do was, a ja swoimi negatywnymi ocenami wobec siebie tylko siebie denerwuję, więc już nic nie będę oceniać.
Dziękuję serdecznie za świetne komentarze i mam nadzieję, że będzie ich więcej, bo widać, że was tracę. Naprawdę mi z tego powodu przykro. Ale dziękuję tym stałym czytelnikom i tym nowym :)
Do następnego rozdziału, kochani! ♥

sobota, 4 października 2014

16. There are not so easy in life, as it might seem.

*Ross*

Ze smutnym, a jednocześnie zdziwionym wyrazem twarzy wpatrywałem się w niewidzialny punkt na suficie. Nie mogłem pojąć, co się przed chwilą stało, a jeszcze bardziej tego, jak zareagowała. Wciąż brzmiały w mojej głowie jej słowa "Wybacz, Ross". Szczelnie zamknąłem oczy i próbowałem głęboko oddychać, chcąc jak najszybciej zapomnieć o moim rozczarowaniu.

Czuła dyskomfort. Nie była pewna, co teraz robi. Zaczęła oddawać pocałunki, ale nagle wszystko do niej dotarło i odsunęła się od chłopaka. Wciąż miała przyspieszony oddech i oparła swoje czoło o jego ramię.
- Co to właśnie było? - spytała - to nie powinno się wydarzyć, w ogóle.
- Ale Laura...
Nie dała mu nawet dojść do słowa. 

- Pewnie teraz tego żałujesz - do jej oczu naszły łzy - zapomnijmy, Ross. Wybacz mi, Ross. Sądzę, że już muszę iść.
- Poczekaj - złapał ją za ramię - to było...

- Okropne, wiem - wyrwała ramię z jego uścisku - przepraszam, ale naprawdę myślę, że powinnam już się stąd ulotnić. To był instynkt - powtarzała sobie - to na pewno było z przemęczenia, prawda?
Nawet nie słuchając jego odpowiedzi, pokręciła przecząco głową. 
- Do widzenia, Ross - powiedziała, zanim trzasnęła drzwiami od jego pokoju i szybkim, głośnym krokiem zbiegła na dół. Nawet nie zdążyła się pożegnać ze wszystkimi, jak zniknęła za zakrętem od domu. Biegła i chciała być jak najdalej od tego miejsca, od niego. 

Co w ogóle ze mnie za facet? Nie potrafiłem jej przerwać i powiedzieć, że tego właśnie chciałem. Pragnąłem być bliżej niej. W ogóle, nigdy nie zrozumiem kobiet. Ona jest bardziej skomplikowana od Rydel!
Właśnie, mówiąc o niej.

- Ross! - wydarła się blondynka - co zrobiłeś tej dziewczynie?
Wpadła do jego pokoju jak strzała i wywaliła przy okazji kwiatka z doniczki, który stał na jego biurku.

- Uważam, że nic - nie miał ochoty na żadne rozmowy - nie zrozumieliśmy się w ogóle. Poza tym, Laura musiała szybko iść do domu, jej siostra ją potrzebowała.
- Kłamiesz - parsknęła i wysyłała w jego stronę gromy.

- A co chcesz wiedzieć? - warknął i podniósł się do pozycji siedzącej - że ją pocałowałem, bo chciałem, ale ona to źle odebrała i uważa, że nie chcę jej widzieć?! Że uważa, że tego nie chciałem, a to wszystko było z przemęczenia?! Jasne, nie zrozum mnie źle, ale mogłabyś widzieć coś więcej niż frajera, który podrywa wszystko, co się rusza, wliczając w to wiewiórki!
Najpierw jej oczy zrobiły się duże, a potem roześmiała się perliście i usiadła na jego biurku.
- Podrywałeś wiewiórki? Boże, Ross, jesteś strasznie głupi - wciąż się z niego perfidnie śmiała, a on nawet nie miał odwagi jej przerwać. Wydarł się tak głośno, że cały dom na pewno go słyszał i każdy miał z niego polewkę. Wstydził się wszystkiego, co tu zaszło.
Rydel się uspokoiła.

- Jeśli chcesz ją odzyskać, nawet w ramach tylko przyjaźni, musisz się postarać, a ja ci w tym niestety nie mogę pomóc. To musi być coś mega romantycznego i odjechanego, brat. Ona kocha romantyków.
- Skąd o tym wiesz? 

- No cóż - zamachała nogami - ja zamiast podrywać wszystko, co się rusza, wliczając w to wiewiórki, słucham ludzi, którzy do nas przychodzą.
Na jego twarzy pojawił się słaby uśmiech i rzucił w nią poduszką. 


Nie wiedziałem, jak mogę się zrelaksować. Wszędzie, gdzie było legalnie, miałem ochotę iść z NIĄ. A impreza odpadała, nie mogłem tam pójść. Jedynym wyjściem była siłownia, gdzie mogłem wyżyć swoją złość i przy okazji popracować, zarabiając dodatkowe kilka groszy.
Do plecaka wziąłem sportowe ubrania i zszedłem na dół.
- Idę się przejść - oznajmiłem rodzinie i zanim zdążyłem wyjść widziałem, jak siostra posyła w moją stronę serdeczny uśmiech - nie idę do niej - powiedziałem ostro i zamknąłem za sobą drzwi.
Mocno padało, momentalnie się zachmurzyło, jakby wszystko chciało odzwierciedlić mój nastrój. Szedłem szybkim krokiem w stronę swojej pracy, chciałem być tam jak najszybciej.
Już po kilku minutach minąłem biurko jakiejś sekretarki, nie wiem, po jakiego grzyba w siłowni sekretarka, ale podobno jest dobra w łóżku, dlatego tu pracuje i coś zarabia. Wolałbym o tym nie wiedzieć.
- Cześć, Ross, odstawiłeś księżniczkę do pałacu? - spytał mnie rozbawiony Luke.
- Cześć - burknąłem - tak, odstawiłem.
- Co, okazało się, że ma drugiego i bachorka i cię wystawiła? - wciąż ze mnie kpił.
- Zamknij się - rzuciłem - i tak wiem, że ją wcześniej spotkałeś i na nią lecisz.
- Skąd...? - zbladł.
- Gdy wychodziła, z jej kieszeni wypadł twój numer. Wątpię, żeby sama o niego poprosiła, bo na jej zaufanie trzeba zapracować.
- Łatwa jest - wzruszył ramionami, a ja nie wytrzymałem i walnąłem go w twarz.
Zdziwiony chłopak poleciał do tyłu i złapał się za swój krwawiący nos.
- Lepiej trzymaj się od niej z daleka - ostrzegłem go - jest o wiele za dobra dla ciebie.
Odszedłem kilka kroków w stronę męskiej przebieralni.
- A dla mnie o wiele bardziej za dobra - powiedziałem sam sobie, zanim zniknąłem za drzwiami, zostawiając osamotnionego, krwawiącego Luke'a.

~*~

*Laura*

Naprawdę musiało się rozpadać? Naprawdę w tym momencie, kiedy byłam oddalona od swojej ulicy o kilka kilometrów?! Cholera!
Ale był jeden plus - nikt nie widział, że płakałam. A płakałam. Biegłam w deszczu, boso, bo tenisówki się porwały, i płakałam. Nie mogłam powstrzymać łez. Ocierałam je, ale wciąż przybywały nowe. Czemu płakałam? Czemu jestem taka słaba?
A może on nie chciał, żebym wychodziła? Może jednak chciał, żebym została?
Pisnęłam krótko i wylądowałam na tyłku. To jest właśnie skutek nie patrzenia na drogę. Cała obolała wstałam i kuśtykając, zauważyłam znajomy budynek siłowni, w której dziś byłam z Ross'em. Nie dałam rady iść dalej i chciałam gdzieś usiąść, więc weszłam do środka. Już na wstępie usłyszałam krzyki, wrzaski i różne niepokojące dźwięki. Drżąc z zimna, usiadłam na drewnianym krześle. Otarłam bolącą nogę, która, jak się okazało, krwawiła. Szlag!
- Nigdzie nie pójdę! - usłyszałam znajomy głos - nie macie prawa! Zostawcie mnie!
Przez korytarz, na którym siedziałam, przeszło dwóch policjantów, trzymając mocno Ross'a, aby się nie wyrwał i nie uciekł z ich uścisku. Chłopak, widząc mnie, uspokoił się i zdziwił, a przyglądając się mi bardziej, posmutniał. Zdążył mi rzucić ostatnie spojrzenie, zanim umundurowani mężczyźni wyszli z budynku. Chciałam wiedzieć, co się stało.
Wbiegłam głębiej w budynek i przechodząc przez męską szatnię (zostałam nagrodzona gwizdami płci przeciwnej), znalazłam się w pomieszczeniu od boksu. Tylko tam wchodząc, zauważyłam pobite różne szklane przedmioty, teraz pozbawione jakiejkolwiek wartości i kształtu; na ziemi siedział Luke, mocno krwawił. Miał rozcięty łuk brwiowy, a jego policzek niebezpiecznie przybierał brunatnego koloru. Miał rozdrapane knykcie, z których ciekła krew.
- Co się stało? - spytałam zaniepokojona i podbiegłam do chłopaka, nie zważając na swój ból, i przyklęknęłam przy nim.
- Nic - odwrócił się w drugą stronę - zostaw mnie w spokoju.
- Jeśli sobie dobrze przypominam, to ty do mnie zarywałeś.
- Mogłaś mi powiedzieć, że jesteś dziewczyną Rossa - powiedział mi, udając oburzonego.
Przez chwile jego słowa w ogóle do mnie nie docierały.
- Co? Ross nie jest moim chłopakiem.
- To zabawne, bo kazał mi się od ciebie trzymać z daleka, a potem mnie pobił, kiedy powiedziałem, że chciałem być twoim przyjacielem.
Nie wierzyłam mu. Ross nie był taki. Luke mógł kłamać, chciał zdobyć moje współczucie i mnie zdobyć oraz chciał, żebym odrzuciła Ross'a i zostawiła go na lodzie.
- Nie gadaj głupot. Gdzie trzymacie bandaże i wodę utlenioną?
- Daj mi spokój - wyrwał swoje ramie z mojego uścisku.
- Gdzie są bandaże i woda utleniona? - spytałam wściekła tonem, którego nauczyłam się od Vanessy. Przydała mi się ta umiejętność, bo od razu wyglądał na przerażonego i pokazał mi miejsce trzymania tych rzeczy.
Cholernie mnie denerwował. Udawał wiecznie pokrzywdzonego, bo sprowokował Rossa, a ten mu oddał. Prawda? Powiedzcie, że tak było.
Gdy polałam jego brew wodą utlenioną, zaklął pod nosem. Deja vu.
- Lepiej?
Pokiwał niepewnie głową.
- Dzięki. I dla twojej wiadomości, nie gadałem głupot. Sam siebie nie mogłem pobić.
Wzruszyłam ramionami.
- Bić się o dziewczynę. Kretyni.
Adrenalina tak we mnie biła po tym wszystkim, że nawet już nie czułam bólu ani zimna. Było mi dobrze i nie musiałam się martwić o nic. Co z tego, że leciała mi krew? Piekło trochę, ale niedługo przestanie, taki układ rzeczy. Nagle poczułam, jak telefon drży w tylnej kieszeni moich spodenek. Wyjęłam komórkę i zaklęłam. Przez ekran biegła długa, głęboka rysa. Odebrałam rozmowę.
- Halo?
- Laura, chciałabyś przyjechać na komisariat? - w słuchawce usłyszałam roztrzęsiony głos Rydel - Ross się o ciebie martwi i chce cię zobaczyć.
- Jasne, spokojnie. Rydel, czy to coś poważnego?
Odchrząknęła i westchnęła głęboko.
- Pobił się z kimś i podobno wywalili go z pracy. Nie wiem, co ma piernik do wiatraka, skoro on pracuje w restauracji, znaleźli go w siłowni i od razu został zwolniony.
Co? Przecież Ross... O Boże, ale on namieszał.
- Rydel, on nie pracował w restauracji - powiedziałam wolno, bojąc się jej reakcji - on pracował jako trener boksu w tej siłowni.
Cisza po drugiej stronie. A potem nagle tę ciszę rozciął przeciągły świst i usłyszałam rozbicie kolejnej szklanej rzeczy.
- Oddzwonię - powiedziała jeszcze bardziej zdenerwowana niż wcześniej i nim zdążyłam zareagować, rozłączyła się.

~*~

*Rydel*

Jak on mógł? Wiedział, co się z tym wiąże. Wiedział, że jak będzie to robił, znowu stanie się agresywny. Teraz wszystko ułożyło się w całość. Zawsze po pracy wracał zmęczony i spocony, worek, który ze sobą nosił, chował u siebie w pokoju i nie chciał nikomu go pokazywać; nie miał zapisanego numeru jego "szefowej" z restauracji, chodził tam nieregularnie.
O cholera.
- Rydel, co się dzieje? - spytał mnie ojciec.
Spojrzałam na swojego pobitego brata siedzącego po drugiej stronie krat, potem na telefon, gdzie się wszystkiego dowiedziałam, a potem na rozbitą szklankę, którą stłukłam.
- On... Ross... O Boże... - jąkałam się.
- Delly, co jest? - spytał mnie Ell, tuląc mnie do siebie.
Wtuliłam się w niego. Nie liczył się teraz jakiś dziecinny zakład, potrzebowałam jego wsparcia.
- Ross pracował jako trener boksu - wypaliłam, a potem z cichym płaczem wtuliłam się jeszcze bardziej w ramię mojego narzeczonego.
Blondyn podniósł czujnie głowę.
- Co takiego? Kto ci to powiedział?
I wtedy zaczęło się piekło. Ojciec zaczął się drzeć i szarpać policjanta, który zatrzymywał go, aby nie mógł iść do Rossa i go udusić. Mama i ja płakałyśmy, Rocky z Rikerem próbowali uspokoić ojca, a Ryland głaskał mnie po ramieniu.
- Proszę się uspokoić! - usłyszałam gruby, męski głos - jeśli pan się nie uspokoi w tej chwili, pójdzie pan w kroki syna.
- Nie tak cię wychowałem! - krzyknął tata - jak mogłeś?! Wiedziałeś, czym to się może skończyć.
Nie doczekałam do końca kłótni, bo zemdlałam.

********************************

Dzień dobry, a raczej dobry wieczór wszystkim :3
Rozdział jakiś taki smutny i ponury, ale tylko na to miałam wenę. W następnym rozdziale ujawnią się kolejne tajemnice i znowu zadzwoni tajemniczy Jones... a raczej tajemnicza :D I nic już więcej nie powiem, bo wszystko wydam.
Dziękuję za motywujące komentarze i czekajcie cierpliwie na next'a.